Rejection Fee to „pojęcie legendarne”, wszyscy o nim mówią, ale mało kto je widział.
W komentarzu dla Wirtualnemedia.pl Marta Maksymowicz, Group Account Directorka w Euvic Digital, nasza ekspertka z wieloletnim doświadczeniem, tak komentuje to zjawisko:
– Rejection fee to pojęcie legendarne – wiele się o nim mówi, ale rzadko spotyka w praktyce. W naszej organizacji spotykamy się z nią dosłownie 2-3 razy w roku. Marketerzy często korzystają z przewagi negocjacyjnej, oczekując pełnego zaangażowania bez żadnego zabezpieczenia zwrotu kosztów – mówi. – W innych branżach opłata za próbki czy testy jest powszechna np. zanim zdecydujesz się na odcień farby, kupujesz testery, zanim zrobisz makijaż ślubny, idziesz na jego próbę, która jest odpłatna i nikogo to nie dziwi.
Dodaje również: – Rejection fee w branży reklamowej, teoretycznie ma rekompensować, choć część kosztów udziału w przetargu, które w rzeczywistości są niemałe. Praca strategów, zespołów kreatywnych, copywriterów, a nierzadko także wydatki zewnętrzne – wszystko to potrafi łącznie przekroczyć grubo ponad sto roboczogodzin.
Wymagania przetargowe są coraz bardziej złożone: od storyboardów i animatików, po rozbudowane mediaplany czy harmonogramy publikacji contentu. To duże zaangażowanie zasobów i znaczący koszt presales, który rejection fee może jedynie symbolicznie złagodzić. W rzeczywistości to raczej wyraz szacunku i docenienia pracy agencji niż realna rekompensata.
Co ciekawe, model z rejection fee może też pozytywnie wpływać na jakość samego przetargu – ogranicza liczbę zaproszonych agencji, co sprzyja większemu skupieniu i bardziej partnerskiemu podejściu. Z punktu widzenia agencji, to również ułatwienie w decyzji, do którego przetargu podejść. Niestety, na polskim rynku reklamowym praktyka wypłaty rejection fee jest rzadkością.
Cały tekst dostępny jest tutaj.